Rozmawiałam ostatnio z mężem na temat mojego planowanego zmniejszenia stanu posiadania i uporządkowania mieszkania. Podzieliłam się entuzjazmem, odczuciami po przeczytaniu różnych blogów minimalistycznych i opowiedziałam, jacy to będziemy szczęśliwi, jak już dokonamy minimalizacji przedmiotów w naszym życiu. Pełna optymizmu opowiadałam, jak to wreszcie chaos panujący w naszym otoczeniu zostanie okiełznany i w końcu zapanuje porządek po wielu latach bałaganu.
I co? I zostałam sprowadzona na ziemię. Mąż, oczywiście, nie ma nic przeciwko moim porządkom, ale stwierdził, że nie mam sobie obiecywać cudów. Skoro w tej chwili biurko i stół się automatycznie stale bałaganią, to nadal będą się same bałaganić. W końcu akurat wszystkie rzeczy, które tam odkładamy są nam potrzebne i nie zostaną wyrzucone. I wcale nie będę szczęśliwsza, jeśli wyrzucę 40% ubrań, połowę książek i częśc zabawek. Może rzeczywiście uda się coś tam posprzątać, gdzieś się pozbyć niepotrzebnych śmieci, zweryfikować zapotrzebowanie na przedmioty. Ale zostało mi uświadomione, że żyję jakąś złudną nadzieją szczęścia, że wyobrażam sobie rzeczy nierealne i że się za dużo naczytałam...
Jak to jest?
Ktoś ma własne doświadczenia?
Jak na razie udało mi się odczuć sporo satysfakcji z każdego ogarniętego kawałka mieszkania. Staram się skupiać na rzeczach ważnych. Szukam, czytam, staram się być mądrzejsza i rozwijać...
Może za rok powrócę do tego wpisu i zweryfikuję jak to jest. Albo się poddam na mojej drodze. Albo stwierdzę, że nic się nie zmieniło w moim postrzeganiu życia. Albo napiszę: jestem szczęśliwsza!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz