Upływ czasu to coś, czego nie rozumiem. No bo na przykład siedzę w domu sama z dwójką małych dzieci. Wstaję rano, ubieram, karmię, zabawiam... Przy okazji sprzątam kuchnię, wstawiam pranie, robię zakupy, ogarniam pokoje, gotuję obiad. Nadchodzi popołudnie, wraca mąż i... czas do położenia dzieci nagle znika. Zdążymy zjeść obiad i właściwie nic więcej. Podobnie jest w weekend. Zawsze mi się wydaje, że dam radę zrobić 10 razy więcej, no bo przecież będzie nas dwójka, łatwiej się podzielić obowiązkami. Nic z tego. Czas przelatuje między rękami i już jest wieczór, trzeba iść spać...
Kiedyś, kiedy jeszcze nie mieliśmy dzieci, najwięcej udawało mi się zrobić również wtedy, kiedy mąż jechał na delegację. Pokoje wysprzątane, łazienki wyszorowane, kuchnia wyczyszczona... Poukładane w szafach, szufladach. Dom błyszczał.
Czy ktoś jeszcze obserwuje tę zależność, że samemu jednak najłatwiej się zabrać do pracy, a druga osoba jakoś tak demobilizuje?
Co zrobić, żeby nie miało to miejsca?
Ja też tego fenomenu nie rozumiem. I jak na razie sposobu nie znalazłam :)
OdpowiedzUsuńNo cóż powiem najbardziej kolokwialnie... Ruszyć dupę do roboty ja robię jedną rzecz, Ty drugą i do dzieła. Nie ma wymówek, ma to być zrobione dziś ;) Jest pewne zdanie, które mi towarzyszy od dosyć dawna... Jeśli jest coś co przekładasz na jutro zrób to teraz ;)
OdpowiedzUsuńNa pewno jest w tym dużo racji. Odkładanie nieprzyjemnych obowiązków na kolejne i kolejne dni tylko powoduje ich kumulację. Od jakiegoś czasu właśnie ruszam ze wszystkim, nie oglądając się na innych, a pozytywny przykład chyba zaczyna działać :)
Usuń